Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Parobek „mistrza sprawiedliwości”. To on uganiał się za bezpańskimi psami

Bogdan Nowak
Bogdan Nowak
Widać na nim panoramę Zamościa. Na Rynku Wielkim - pręgierz. To miejsce gdzie wykonywał swoje wyroki kat. Można się domyślać, że pomagał mu hycel
Widać na nim panoramę Zamościa. Na Rynku Wielkim - pręgierz. To miejsce gdzie wykonywał swoje wyroki kat. Można się domyślać, że pomagał mu hycel Bogdan Nowak
Do przedstawicieli tego zawodu należało ucinanie nozdrzy skazańcom, wyrywanie języków oraz m.in. uganianie się za bezpańskimi psami. Takich pomocników kata zwano czyścicielami, ale także hyclami czy rakarzami. Nigdy nie byli w społeczeństwie poważani.

Ta profesja ma bardzo długą historię. „Hycel, oprawca, sługa-pomocnik mistrza sprawiedliwości (kata), pomagał przy egzekucjach, a głównie tępił psy bezpańskie: przybył z Niemiec za kolonizacji miejskiej” — czytamy w wydanej w 1937 r. „Encyklopedii Staropolskiej” Aleksandra Brücknera. „Był równie wzgardzony jak mistrz sam, u którego się żywił”.

„Podług pojęć niemieckich kat nie był w obrzydzeniu takiem, jak jego parobek, butel czy hycel” — dodał sto lat temu Zygmunt Gloger, historyk i etnograf.

Obelga

Z zapisków kronikarzy dowiadujemy się, także że słowo „hycel” było najpospolitszą w dawnej Polsce obelgą. Ta dość osobliwa nazwa pochodziła z języka niemieckiego, gdzie hetzen oznaczało szczucie psów oraz urządzanie hecy. Skąd takie skojarzenia? Czyściciel zwany oprawcą lub hyclem wyłapywał bezpańskie psy, wywołując przy tym pełny psiego skowytu harmider. Takie zajęcie było pogardzane: budziło śmiech, ale też grozę i odrazę.

„Śmiele śmierć mogę nazwać i hyclem i katem, jednako bierze człeka i z tronu i z gnoju” — zauważył Wacław Potocki w „Jovialitates, albo żarty i fraszki rozmaite”. „Jednako psa u jatek, jako na pokoju”.

Katowski urząd rzeczywiście przywędrował do naszego kraju z Niemiec. Jego przedstawicieli nazywano „małodobrymi” lub — „mistrzami sprawiedliwości świętej”. Królestwem katów (i hycli) stały się więzienia. Pod katowską opieką był także miejski pręgierz, zwany piłatem, pręgą lub hańbiącą kolumną oraz m.in. szubienica (w Zamościu do końca XVIII w. znajdowała się na tzw. Galgenbergu przy ul. Hrubieszowskiej, w XIX w. na skrzyżowaniu ul. Lwowskiej i ul. Młyńskiej).

W Zamościu pręgierz stał na Rynku Wielkim przed ratuszem. Widać go na tzw. obrazie bukowińskim z 1660 r., który na nowo odkrył po II wojnie światowej inżynier — architekt Jan Klimek (obraz przechowywano przez wiele lat w wiejskim kościółku w Bukowinie, na Płaskowyżu Tarnogrodzkim). Na początku był to ceglany, czworokątny słup z otworem. Potem wybudowano bardziej okazałą konstrukcję — murowaną kolumnę o wysokości ponad 7 m. Przy pręgierzach znajdowała się tzw. kuna, czyli obroża z łańcuchem do przywiązywania przestępcy za szyję lub rękę.

Wilk na ulicach Zamościa

Tutaj kat wykonywał publiczne wyroki śmierci. W tym miejscu chłostano także złoczyńców. Nie wszystkim „małodobry” zajmował się osobiście. Według Glogera część kar, na które różnych nieszczęśników skazywano np. ucinanie nozdrzy czy wyrywanie języka, piętnowanie, wieszanie, ćwiartowanie lub rozszarpywanie końmi, wykonywali pomocnicy katów — hycle, czyli oprawcy (nazywano ich też rakarzami, szargarzami, butlami lub spiculatorami). Robili to jednak pod bacznym okiem doświadczonych „małodobrych”.

Czasami zajęcia obu tych profesji mieszały się. „Do obowiązków kata należało (…) dbanie o czystość kabatów ratuszowych, tamże latryn, jak również fosy miejskiej” — wyliczają historycy Jan Kracik i Michał Rożek. Musieli też wyłapywać wałęsające się, bezpańskie psy oraz prowadzili lub nadzorowali domy publiczne, jeśli takie przybytki funkcjonowały. Zwykle przedstawiciele tej profesji mieszkali poza murami miast, z daleka od kamienic bogatych mieszczan. Tam swoje siedziby zakładali także hycle.

Ten zawód bywał niebezpieczny. Za czasów Jana Jakuba Zamoyskiego, IX ordynata Zamościa (żył w latach 1716—1790) obok Starej Bramy Lubelskiej, zwanej kiedyś „Basztą” istniał zakątek, który można było nazwać dzielnicą przemysłową. Działał tam kryty gontem szlachtuz, czyli rzeźnia, mały młyn zwany „Mniszkiem” oraz trzyizbowa garbarnia dzierżawiona przez niejakiego Macieja Białoskórnika, a potem Johana Grygułowskiego z foluszem, czyli warsztatem zajmującym się obróbką sukna.

Wiadomo, że z tych zakładów rozchodziły się przykre zapachy, które były utrapieniem dla okolicznych mieszczan. W 1773 r. szlachtuz był pilnowany przez wilka w obroży z kołkiem. Więziono go na długim łańcuchu. Pewnego dnia wilk zerwał się z uwięzi i zaatakowało chłopca. Dziecko zostało pokaleczone, ale przeżyło. Czy rozwścieczony wilk biegał potem po staromiejskich ulicach? Nie wiadomo. Wilka zapewne unieszkodliwił hycel.

Funkcjonariusz miejski

Watahy bezpańskich psów składające się nawet z kilkunastu sztuk bywały na zamojskich przedmieściach utrapieniem. Prześladowały też mieszkańców Starego Miasta. Czasami były one wściekłe, lub przez takie zwierzęta „pokąsane” (należało je łapać, nawet gdy miały właścicieli). Kłopotem były również padłe zwierzęta, które zakopywano na terenie posesji, ale także wrzucano do rzek czy stawów. Usuwanie takich szczątków oraz zabijanie zwierząt chorych także było obowiązkiem profesjonalisty — hycla.

Tak było w wielu miastach. Np. w Sanoku 6 sierpnia 1898 r. ogłoszono konkurs na objęcie tej posady. Zgłosiło się aż 16 kandydatów, którzy złożyli dowody swych wysokich kwalifikacji i „uznania”, świadectwo zdrowia oraz moralności. Zwycięzca konkursu mógł liczyć na roczną płacę w wysokości 1440 koron i mieszkanie służbowe. Swoją zajęcia hycel wykonywał wówczas jako „funkcjonariusz miejski”. Pracy mu nie brakowało.

O psach złapanych przez hycli z przekąsem pisał 24 stycznia 1880 r. Bolesław Prus na łamach „Kuriera Warszawskiego”. Odtworzył nawet biografię kilku z nich: „Dżon — wyżeł angielski, piękny i łagodny, nosił cztery obroże z których mu każdą ukradziono. Jako pieszczoch i domator, nie umiał zbyt szybko uciekać, z tego powodu złapany przez czyściciela i zabity w ciągu 24 godzin (…)” — notował Prus. „Kurta, Bryś i Burek, psy wielkie i złe, którymi nikt się nie opiekuje, używają najzupełniejszej swobody, nie dlatego, aby nosiły kagańce, lecz — że umieją prędko uciekać. I gdzie tu sprawiedliwość!”.

W Zamościu czyściciele miejscy także musieli być bardzo aktywni. Jeszcze w latach 80. ub. wieku bywały miesiące w których wyłapywano po kilkadziesiąt bezpańskich psów. Działo się tak często w ulubionych przez te czworonogi miejscach. Na psy polowali nie tylko hycle. 

— Kiedyś nie było ośrodków, które pomagały bezdomnym zwierzętom. Za to niektórzy widzieli w nich interes — wspominał Wiesław Nowakowski, historyk, społecznik i wieloletni radny miejski. — W latach 70. ub. wieku ludzie przemieszczali się wozami konnymi, organizowano targi zwierzęce itd. Byli tacy, którzy chodzili w takie miejsca i ukradkiem obcinali końskie ogony. Podobno robiono z nich pędzelki. Polowano także na koty, bo ich skóry uważano za lekarstwo na reumatyzm. Słyszałem również, że dla skór zabijano psy. Nie umiem powiedzieć co z nich robiono. Sądzę, że były one np. farbowane i sprzedawano je jako skóry innych zwierząt.

Teraz jest inaczej

Uważa się, że z pracą miejskich czyścicieli i losem bezpańskich psów związana była ul. Kresowa w Zamościu, która powstała jeszcze pod koniec XVII wieku. Przed I wojną światową funkcjonowały tam zabudowania użytkowane przez czyściciela miejskiego (poprzedni czyściciel zamieszkiwał tereny Szerokadli do 1907 r., kiedy na terenie tym założono nowy cmentarz żydowski). Co po tym zakładzie pozostało?

— Kiedyś mówiono, że na polach przy ul. Kresowej masowo grzebano padłe zwierzęta i zabite psy podejrzewane o wściekliznę. Nie wiem jednak w jakim miejscu — zastanawia się mieszkanka jednego z domów przy ul. Kresowej. — Nic nie wiem także o siedzibie dawnych czyścicieli. Jeśli funkcjonowała, to pewnie gdzieś bliżej dzisiejszej obwodnicy, w jakimś zburzonym budynku.

Pozostałością po działalności czyściciela miejskiego jest stojący do dziś stary drewniany dom przy ul. Kresowej 25. W to właśnie miejsce, tj. na grunty Wólki Infułackiej, przeniesiono w 1907 r. siedzibę „sprawcy miejskiego” — rakarza wraz z grzebowiskiem (cmentarzem dla zwierząt).

Teraz wszystko odbywa się na szczęście inaczej. W 1997 roku otwarto w Zamościu Schronisko dla Bezdomnych Zwierząt (przy ul. Braterstwa Broni).

od 7 lat
Wideo

Uwaga na Instagram - nowe oszustwo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Parobek „mistrza sprawiedliwości”. To on uganiał się za bezpańskimi psami - Zamość Nasze Miasto

Wróć na belzyce.naszemiasto.pl Nasze Miasto